Przestrzeń miasta składa się z widzialnego i niewidzialnego. Zwłaszcza w miejscach o zagrzebanej przeszłości „wystawianie się na promieniowanie miasta” stało się strategią artystyczną. Duch miejsca budowany przez to, co niewidzialne, kpi sobie z czytelników bedekerów czy Lonely Planet – wszystko, co widać i o czym się czyta, może w rzeczywistości okazać się czymś zupełnie innym.
Kiedy jest się związanym z danym miejscem, wówczas wspomnienia tworzą siatkę topograficzną, ale gdy się przybywa jako turysta, na otoczenie nakłada się siatkę skojarzeń utkaną z innych miast. Samo miasto też nie pozostaje obojętne. Rejon ulic Pawła Włodkowica i św. Antoniego we Wrocławiu to przestrzeń labiryntowa, która zwodzi, gubi tropy. Błąkanie się po korytarzach, podwórkach, ukrytych przejściach rozbudza wyobraźnię i kieruje ją na nowe tory. „Przejście” (2008) Olgi Wroniewicz jest taką bramą fantasmagorii, tunelem „w poprzek” rzeczywistego przejścia, który wsysa widza, wykorzystując jego zaskoczenie. Artystka otwiera też drogę dla przypadku: za każdym razem uruchamiana przestrzeń dźwiękowo-animowana jest inna.
Rzeczywistość dopisała komentarz do tej pracy: „Przejście” żyło własnym życiem, uruchamiało się, kiedy chciało. Istnienie animowanego tunelu przypominało UFO: wciąż się go spodziewano, zapowiadano, niektórzy mówili, że je widzieli, inni nigdy nie wierzyli w jego istnienie. Nieobecny obiekt kpił z przewodników. Jak Ubu oprowadzający po Paryżu: „Ten trójkątny zabytek, to, łaspanie, kościół Saint Germain des Pres. — Sądząc z pocztówek, myślałem, że to Odeon. — Skądże, to Opera…”. I tak dalej.
Fałszywe lustro podsuwa odbiorcy Rafał Jakubowicz. Jego praca „Stoosiemdziesiąt i coś” tytułem określa wysokość ściany, ponad którą przeciętnie nie sięga się wzrokiem. Żeby zaspokoić ciekawość, trzeba skorzystać z pomocnika, wysilić się, stać się podglądaczem. Wątek abstrakcyjny, ludyczność stworzonej sytuacji, dowcipna manipulacja, złudzenie optyczne i element zaskoczenia oswajają wstyd bycia podglądaczem. Ale subtelne uczucie zażenowania uwypukla sytuację, do której przywykliśmy w przestrzeni sztuki czy wręcz przywłaszczyliśmy sobie do niej prawo.
Instalacja pokazywana wcześniej w galeriach, tu – w przestrzeni publicznej – mówi trochę o czymś innym. Wciąż można odczytać stawianie przez Jakubowicza kolejnego nawiasu reprezentacji, ale na pierwszym planie jest voyeryzm. Prowizoryczna ścianka odgradza teren ulicy, za którym coś ukryto przed spojrzeniem przechodnia – wypadek, remont, wykopy czy właśnie sztukę.
Niewidzialne dialogi z miejscem najbardziej są obecne w projektach niezrealizowanych. Zakreślanie granic własności, tak aktualne właśnie w tej części Wrocławia, było tematem nieziszczonej wizji Macieja Kuraka – instalacji z ruchomych linek i wypchanych gołębi. Zwyczaj „kołowania” gołębi przez hodowców jest piękną metaforą przestrzeni wolności i własności. Nieruchomości w rejonie ulic Pawła Włodkowica i św. Antoniego, masowo wykupywane przez deweloperów, za moment stracą swój dotychczasowy charakter.
Niewidzialny, ale wyczuwalny był na tegorocznym przeglądzie SURVIVAL temat ingerencji sztuki w przestrzeń należącą do mieszkańców. Artyści i odbiorcy sztuki przez kilka dni byli tu gośćmi – przyszli nieproszeni do gospodarzy, którzy być może nigdy nie mieli kontaktu z instytucjami sztuki, ale umożliwili dialog, interakcję. Refleksja nad inwazją, jaką mimo wszystko stanowi sztuka w przestrzeni publicznej – o szczególnym, półprywatnym charakterze podwórek (które jeszcze kilkadziesiąt lat temu były przecież zamknięte dla obcych), była czytelna gdzieś między wierszami. Marzeniem niezrealizowanym pozostał pomysł „wystawy w wystawie”, czyli stworzenia wewnątrz festiwalu staroświeckiej ekspozycji rysunków za szkłem w złotych ramach, sztuki oddzielonej od widza czerwonym sznurem, pilnowanej przez ochronę – jak w wielkich muzeach. Niewidzialny napis: „Nie dotykać” potencjalnie dotyczy każdego przedmiotu sztuki pokazywanego w przestrzeni miejskiej. Granice dzieła i uprawnień odbiorcy za każdym razem są od nowa negocjowane.
Fantomowe miasto powinno mieć swój niewidzialny przewodnik. Złuda jako drogowskaz dla wyobraźni, artysta w mieście jako sprytny hochsztapler. Plątanie ścieżek, mylne wskazówki, opisy miejsc i historii, których nigdy nie było – to wikłanie miasta w przewrotną grę marzy mi się jako art-audioguide. I taka jak ta rozmowa zgubionych turystów: „Patrz! – ryczy. — Panteon!!! — czego to ludzie nie opowiadają – mówi Karol, nie odwracając głowy. […] — bo to może nie jest Panteon, co? – pyta Gabriel szyderczo. — Nie – odpowiada z mocą Karol. — Nie i nie. To nie jest Panteon. — w takim razie co to jest twoim zdaniem? […] — To, cośmy widzieli, to oczywiście nie był Panteon, tylko Dworzec Lioński. — Być może – rzuca Gabriel lekceważąco […]. — Teraz patrz, mała: fajna architektura, nie? To Inwalidzi. — Upadłeś na głowę – mówi Karol. […] — Po mojemu to najwyżej koszary Reuilly” (R. Queneau, Zazi w metrze).
Chodzenie po mieście, nawet (a może zwłaszcza) pozornie znanym szlakiem, gdy dobrowolnie zrezygnuje się z systemu orientacji i przyjmie fałszywy azymut, może ujawnić niedostrzegalne otwory przestrzeni, uchylić rąbka tajemnicy. Artysta wciąga mieszczan w miejską grę planszową.
Daj rękę i chodźmy się zgubić!
Adrianna Prodeus, krytyk sztuki i krytyk filmowy