Będzie! Będzie? Nie będzie... / Kuba Szreder

Tworzenie kultury w Polsce przypomina szkołę przetrwania. Jest to bieg przez granty i aplikacje na czas, w którym coraz bardziej zmęczeni zawodnicy po jakimś czasie nie widzą już mety. Skupiają się na omijaniu kolejnych biurokratycznych przeszkód czy też po prostu – zwykłym survivalu.

Nie ma to być jednak zbiór utyskiwań na niemożność sensownego organizowania akcji artystycznych, czy też wylewania żali na skandalicznie niski poziom finansowania kultury. Wszyscy wiemy, że według niektórych wyliczeń w Polsce na kulturę przeznacza się około 0,36% PKB, czyli mieści się w granicach błędu statystycznego. Żyjemy w relatywnie ubogim kraju, każdy z nas może się zgodzić, że budowanie dróg, szkół czy przedszkoli jest sprawą bardziej priorytetową. Niestety zazwyczaj pieniądze publiczne idą raczej na wojny w zamorskich krajach, nikną w kieszeniach co bardziej cwanych oligarchów albo też są wydawane na koncerty rodzimych czy też zagranicznych gwiazd muzyki pop.


W momencie, kiedy tak zwane pieniądze podatnika już mają trafić na tak zwaną kulturę niezależną (pozainstytucjonalną, opartą na entuzjazmie, etc.) wtedy przechodzą przez maszynkę do mielenia grantów, czyli przez system ich przyznawania, wydawania i rozliczania. Problem został juz parokrotnie zdiagnozowany, przyznano mu zresztą wdzięczną nazwę grant art-u (nawet jeżeli nie ukuł, to przynajmniej spopularyzował go, Janek Sowa). Pod tą nazwą kryje się choroba, która toczy nasze życie kulturalne. Aplikacje i biurokracje, które ujarzmiają kulturę, nakładają jej kaganiec z formularzy i przepisów. W długofalowej perspektywie kulturę niezależną wpychają do wygodnej szufladki “sektor pozarządowy”. Jednocześnie promuje się jego pseudo-profesjonalizację, która w rzeczywistości oznacza uzależnienie od różnych form grantów i sponsoringu poprzez wyrobienie sobie umiejętności ich zdobywania i rozliczania.

Grant Art

Zazwyczaj myślimy o trzecim sektorze, jak o sferze kultury niezależnej, w której buzują pomysły i krytyczne idee, opartym na entuzjazmie, chęci działania i wolnej woli. W kraju takim jak Polska jest to niestety raczej rzadkością. Co bowiem oznacza tworzenie kultury niezależnej w naszej rodzimej praktyce? Raczej powtarzalne, taśmowe tworzenie grant artu, w ramach którego to systemu podstawową jednostką organizowania produkcji artystycznej jest “projekt”.

Zastanówmy się więc, czym taki projekt artystyczny jest i jak się go tworzy. W idealnym porządku rzeczy na dwa lata przed realizacją konkretnego projektu rozpoczynamy fazę tworzenia i wymyślania koncepcji. Mamy do czynienia z momentem zapału, planujemy, myślimy, badamy nasze otoczenie w poszukiwaniu inspiracji i istotnych problemów, które chcielibyśmy jako kuratorzy czy animatorzy podjąć. Rozglądamy się po naszej okolicy, mieście i regionie, wędrujemy ulicami, polnymi drogami i nieznanymi szlakami, czytamy książki i wertujemy karty katalogów, oglądamy wystawy, wsłuchujemy się w tętno społecznego życia, prowadzimy istotne publiczne dyskusje. Myślimy i marzymy. W ten sposób powstaje pomysł, który z artystycznego i społecznego punktu widzenia ma jakiś sens i polityczny potencjał, czujemy, że możemy powiedzieć coś istotnego o życiu, miłości i ludzkiej wspólnocie. Jak już mamy gotową koncepcję zaczynamy kontaktować się z artystami, którzy wspólnie z nami chcieliby te problemy eksplorować. Zapraszamy ich do współpracy, oferujemy sensowne warunki produkcji, organizujemy wizyty studyjne. Dajemy im i sobie czas na przemyślenie i przetrawienie problemów, na dodatkowe badania. Dopiero wtedy przystępujemy do etapu materializowania powstających pomysłów. Podobnie jak artyści, także i osoby pracujące przy wymyślaniu czy produkcji tego wydarzenia, mają zapewnione środki na zapewnienie sobie godnego życia na czas realizacji projektu. Działania artystyczne są szeroko komunikowane publiczności, która ma wystarczająco dużo wolnego czasu, chęci i kompetencji kulturowej, żeby wziąć udział w nawet najbardziej wymagającym wydarzeniu artystycznym czy publicznej debacie. Wolna gra wolnej sztuki zapewnia wolnym obywatelom nie tylko wrażenia estetyczne, umożliwia im raczej swobodne przebudowywanie swojego indywidualnego życia i ludzkiej wspólnoty wedle zupełnie odmiennych pryncypiów.

Każdy kto kiedykolwiek brał udział w tworzeniu jakiegokolwiek “projektu artystycznego” zdaje sobie sprawę z tego, że powyższy opis ma się do rzeczywistości grant artu, jak wiersze romantycznych poetów do życia chłopów w XIX wieku. Codzienna praktyka producentów kultury roku pańskiego 2010 prezentuje się zgoła inaczej. Każdy z nas wie, że nawet najlepsza koncepcja nie ma szansy w konfrontacji z systemem finansowania kultury. Nikt z naszych rodzimych entuzjastów nie ma także czasu na wymyślanie idei, nie mówiąc już o uczestnictwie w rozmowach i refleksji o stanie naszego społeczeństwa. Organizacje trzeciego sektora zamiast być matecznikiem entuzjazmu i obywatelskiej samoorganizacji są raczej sposobem zarabiania na życie, podstawowym źródłem utrzymania, zwykłym zawodem, zresztą często słabo płatnym. Wiele osób z tej branży jest po prostu uzależniona od zdobywania środków i realizacji projektów. Zamiast więc badać i zmieniać rzeczywistość, profesjonalni fund-riserzy znajdują różne źródła finansowania, pod kątem których modeluje się i wytwarza z gotowych sztanc nudne i nieistotne projekty. W ten sposób realizuje się bezwolnie politykę wytwarzaną w zaciszach urzędniczych biur, czy międzynarodowych instytutów kultury, kształtowaną pod kątem wskaźników, których istotność dla naszego społecznego życia jest przynajmniej wątpliwa. Dlatego też mamy do czynienia z kuriozalną karuzelą zainteresowań i projektów. Na przykład w Warszawie w roku 2009 większość instytucji obywatelskich nagle zapałała gorącą miłością do brzegów Wisły, z racji na zorganizowanie przez urzędników konkursu na 3 miliony złotych przeznaczonych na promowanie walorów tego urokliwego zakątka stolicy.

W system ten wbudowana jest krótkowzroczność, cynizm i nadprodukcja projektowych bubli. Każdy z uczestników tej gry traktuje jej zasady z cynicznym dystansem. Jest to derywatem zwykłej woli przeżycia. Konkursy grantowe ogłaszane są zbyt późno i rozliczane zbyt wcześnie, w skali rocznej. Stąd też o tym, czy jakiś projekt będzie realizowany twórcy kultury dowiadują się zazwyczaj na miesiąc przed realizacją, a następnie już w jego trakcie pogrążają się w koszmarze rozliczeń i papierkowej biurokracji. Nikt nie jest w stanie ani zagwarantować pokrycia ryzyka związanego z przygotowaniem projektów, ani też zwykłych kosztów prowadzenia działalności danej organizacji, nie mówiąc juz o zasobach niezbędnych do podjęcia samokształcenia i zapewnienia intelektualnego rozwoju. Poza tym nie ma jasnego przełożenia jakości i społecznego czy artystycznego znaczenia danego projektu na jego przyszłe finansowanie. Powoduje to, że nikomu nie opłaca się inwestować w przygotowanie sensownych działań artystycznych, wynikających z szerszej refleksji nad naszym otoczeniem, no co zresztą zaganiany producent kultury nie ma czasu. Nastawia się za to na masowy przerób projektów równie bezsensownych, jak na przykład wymiana pomiędzy artystami pochodzącymi z Norwegii i Ukrainy, tylko dlatego, że jakiś biurokrata w Oslo wymyślił, że będzie to realizować różnorako pojmowane interesy norweskiego podatnika.

Tak więc zamiast wymyślać idee, tworzymy projekty, zamiast pisać poezję czy manifesty piszemy aplikacje. Krok po kroku stajemy się funkcjonariuszami grant artu, oddolnymi i samoorganizowanymi urzędnikami kultury i sztuki, która ugina się pod ciężarem idiotycznych regulacji.

Kultura – pomiędzy publicznym a prywatnym

W założeniu jednak wszystko wygląda sensownie – pieniądze publiczne muszą być przecież wydawane w sposób zgodny z prawem i procedurami. W celu uniknięcia korupcji oraz zachowania pewnej kontroli nad wydawaniem tych funduszy tworzy się cały schemat prawny, który ma teoretycznie zapewniać przejrzystość, uniknąć kumoterstwa oraz chronić przed matactwami. W praktyce nakłada cały zestaw zobowiązań i procedur, które skutecznie utrudniają prowadzenie jakiejkolwiek sensownej działalności, a osoby tworzące kulturę traktują jak potencjalnych złodziei, spychając do pozycji biurowych wyrobników. Jest to kwestia pewnej kultury prawnej, w której rzeczywistość próbuje zaklinać się formularzami. Chroniczny brak zaufania zamienia się w podejrzliwość obwarowaną umowami, które następnie i tak są notorycznie łamane. Na organizacje pozarządowe nakłada się szereg formalnych wymogów, które prowadzą jedynie do zwiększania pracy biurowej, a niestety nie chronią nas ani przed korupcją, marnotrawstwem czy kumoterstwem. Każdy kto kiedykolwiek pisał aplikację do jakiegokolwiek urzędu, a następnie niestety miał okazję ją jeszcze rozliczać, doskonale zdaje sobie sprawę z biurokratycznego obciążenia, które jest z tym związane.

Podstawowym jednak obowiązkiem, który się z tego wyłania jest to, że jedynie przyjmując konkretną formę organizacyjną, przyjmując grant-artowe zasady produkcji sztuki, jesteśmy w stanie wziąć udział w tworzeniu kultury za publiczne pieniądze. Fundusze pochodzące z podatków, czyli de facto, redystrybucja dochodów wypracowanych w ramach kapitalistycznej gospodarki, są wydawane albo poprzez system publicznych instytucji, albo w ramach grantów dostępnych dla stowarzyszeń i fundacji. Też na pierwszy rzut oka brzmi to sensownie. Przecież pieniądze muszą być wydawane i rozliczone przez jakiś konkretny podmiot prawny. Trzeba jednak myśleć o ukrytych założeniach i implikacjach tego typu polityki kulturalnej. Przede wszystkim wiąże się ona z tym, że z zasięgu publicznego finansowania, a co za tym idzie, także z życia publicznego, usuwa się strefę nieformalnego entuzjazmu, wolnej myśli, swobodnej rozmowy, krytycznej dyskusji i eksperymentu. Bez nich zaś trudno sobie wyobrazić sensowne funkcjonowanie jakiegokolwiek społeczeństwa, które chciałby mienić się demokratycznym. Jedynym sposobem tworzenia kultury nie obarczonym biurokratyczną kontrolą i wydarzającą się poza zasadami grant-artu, staje się sfera inicjatywy prywatnej, czego konsekwencje wypada prześledzić.

Niekiedy mamy do czynienia z faktycznie niezależnymi centrami kultury i spółdzielniami, o proweniencji lewicowej, radykalno – awangardowej czy anarchistycznej, które są sposobami na tworzenie autonomicznej strefy myśli i działania, dążącymi do alternatywnej organizacji wspólnego życia i sfery publicznej. Są one oparte na systemie kolektywnego samo-zarządzania, są ćwiczeniami z bezpośredniej demokracji. Jednak podstawowym problemem strukturalnym tego Sektora Pi (jak go określa w swoich tekstach Janek Sowa) jest to, że i tak jego działanie oparte jest na dystrybucji środków wypracowanych w innych dziedzinach życia i pracy zarobkowej. Z tym, że w tym wypadku, transfer ten jest przesunięty na poziom indywidualnej decyzji, nie zmieniając jednak zasad funkcjonowania całego systemu. Zazwyczaj powoduje to, że osoby działające na scenie kultury niezależnej zmuszone są jednocześnie pracować poza Sektorem Pi, uginając się pod jarzmem pracy i starając się zerwać z niewolą konsumpcji. Niestety na takie poświęcenie zdobywają się raczej jednostki zupełnie wyjątkowe, nieliczne grupy osób podzielających szlachetne przekonania i progresywne poglądy polityczne, które w swoim życiu codziennym starają się budować jakąś formę społecznej alternatywy. Siła charakterów jednostek niestety nie jest w stanie przezwyciężyć niszowego charakteru takich inicjatyw, ponieważ wymagają szeregu zerwań, poświęceń i konsekwencji, na które zdobywają się osoby raczej niestandardowe. Zazwyczaj przedsięwzięcia te przegrywają w walce o rząd dusz z innymi formami organizowania życia społecznego i formowania sfery publicznej – czy są to wspólnoty tradycyjne, jak rodzina, kościół i naród, czy też nowe, szczęśliwe i tymczasowe wspólnoty konsumenckie – tworzą one rafy, na których rozbijają się tratwy ratunkowe niezależnych inicjatyw. Stąd się bierze słabość Sektora Pi, który zmuszony jest funkcjonować we wrogim środowisku, nie będąc w stanie doprowadzić do takiej zmiany organizacji społeczeństwa, która umożliwiłaby jego zrównoważony, systemowy rozwój oraz kolektywne przetrwanie Pi-entuzjastom.

Co jednak jest równie istotne dla naszego życia publicznego to fakt, że o wiele częściej prywatna inicjatywa w świecie kultury nie przyjmuje bynajmniej postaci oddolnych, sieciowych spółdzielni, przybiera raczej niezbyt przyjemną twarz sponsoringu, mecenatu, albo też kolekcjonerstwa. De facto oznacza to uzależnienie kultury od dobrej woli, zachcianek i kaprysów ludzi bogatych, czy będą to żony oligarchów, bankierzy czy prezesi firm. W ten sposób dochodzi do wymiany środków pomiędzy ludźmi uprzywilejowanymi i twórcami kultury następuje, jak to określał Pierre Bourdieu, wymiana kapitału ekonomicznego na kapitał symboliczny. Osoby stojące wysoko w hierarchii społecznej gromadzą jeszcze dodatkowo prestiż związany z tworzeniem i konsumowaniem kultury, co ułatwia im dalszą akumulację władzy i kapitału. Podtrzymuje też szereg wykluczeń, które zwrotnie wzmacniają społeczne hierarchie i niesprawiedliwości. Kultura staje się w tym wypadku przywilejem, za którego konsumpcję należy słono płacić. Elity kształcą swój wysublimowany smak, otaczając się pięknymi przedmiotami, czy kontemplując konceptualne żarty, a ciemne masy pogrążają się w swojej ciemnocie, z całą sferą wyobrażeń, pragnień i aspiracji kształtowaną przez mity nacjonalizmu, religii czy utowarowionej kultury popularnej.

Inną jeszcze formą organizowania życia kulturalnego, która jest derywatem prywatnej inicjatywy i dążenia do zysku są przemysły kultury. Podaje się je często za wzór funkcjonowania całego systemu kultury. Są to przedsięwzięcia mające na celu zysk, zorganizowane według struktur kapitalistycznego przedsiębiorstwa. Niestety w peanach, które są zazwyczaj wyśpiewywane na cześć efektywności tego sektora zapomina się o paru drobiazgach, które powodują, że nie jest to model możliwy do zaadoptowania w każdej sytuacji, a społeczne korzyści z jego przyjęcia wydają się co najmniej wątpliwe. Weźmy chociażby długofalową perspektywę czasową potrzebną do wypracowywania istotnych z punktu widzenia sztuki czy społeczeństwa treści i wartości. Nikt z apologetów nie wyjaśnia, jak to pogodzić z nastawieniem na krótkoterminowy zysk, charakterystyczny dla kapitalistycznych przedsiębiorstw. O wiele poważniejszą kwestią jest sprawa własności intelektualnej. Sektor przemysłów kultury opiera się na prostym pomyśle: kulturę zamienia się w towar, który można wytworzyć, posiadać, a następnie z zyskiem sprzedać. Niestety większość dzieł kultury powstaje zgoła inaczej, jest generowana w sieciach entuzjastów, produkowana w różnych podziemnych niszach Pi Sektora, a przez przemysły kultury jest bezwstydnie zawłaszczana. Akumulacja kapitału (także i symbolicznego) wymaga zawsze zarówno kulturalnych kapitalistów, którzy zamieniają symbole w towar, przejmując prawo do czerpania z nich zysku, oraz wyzyskiwanych robotników kognitywnych, którzy z udziału w wypracowywanej wartości są wykluczeni.

Nie sposób wypunktować tutaj wszystkich słabości tego projektu, a jest ich dosyć dużo. Nawet pobieżny ogląd sytuacji skłania nas ku szukaniu odmiennych modeli życia i działania na polu kultury, których nie da zamknąć się ani w biurokratycznej paranoi oficjalnych polityk kulturalnych, ani w kawiorowej schizofrenii oligarchicznego mecenatu, czy też kapitalistycznej neurozie ustawicznego dążenia do zysku. Sektor Pi, na razie zepchnięty do defensywy, wciąż czeka na swoją cichą rewolucję, na przezwyciężenie strukturalnych ograniczeń, które na razie ograniczają jego rozwój.

Zamiast zakończenia – preambuła

W zeszłym roku, razem z grupą intelektualistek, artystów, aktywistek i społeczników, w ferworze debaty nad przyszłością polskiej kultury, w kontrze wobec neoliberalnych propozycji reform prezentowanymi na krakowskim Kongresie Kultury, założyliśmy nieformalny Komitet na Rzecz Radykalnych Zmian w Kulturze. Zamiast zakończenia chciałbym nawiązać do preambuły napisanego wtedy przez nas Manifestu, jednocześnie zachęcając czytelników i czytelniczki do przeczytania całego tekstu Manifestu na stronie www.rewolucjakulturalna.pl:

“Kolejna sfera życia jest kolonizowana przez neoliberalny kapitalizm. Usiłuje się nam dziś wmówić, że wolny rynek, efektywność i dążenie do zysku to jedyne, konieczne i powszechne prawa rozwoju społecznego. My uważamy, że jest to zwykłe kłamstwo. Dla nas – jako wytwórców kultury – jest ona naturalnym polem działania, środowiskiem życiowej samorealizacji. Tymczasem nasze życie, emocje, wrażliwość, wątpliwości, dążenia i idee mają zamienić się w towar, pożywkę dla rozwoju nowych form kapitalistycznego wyzysku. Uważamy, że to nie kultura potrzebuje nowych ćwiczeń z przedsiębiorczości, lecz rynek – rewolucji kulturalnej. Rewolucji rozumianej nie jako jednorazowy przewrót, ale permanentna, czujna i wrażliwa niezgoda, wola protestu, weryfikacji i krytyki każdej formy kolonizacji i zawłaszczania kultury dla partykularnych celów rynkowych graczy i biurokratów.”

Jednocześnie pamiętajmy: w kulturalnej szkole przetrwania wyłącznie działanie zbiorowe przynieść może realne efekty!

Kuba Szreder, niezależny kurator, teoretyk kultury, Fundacja “Bęc Zmiana”